eng
competition

Text Practice Mode

Chłopi Jesień 001

created May 21st 2019, 12:46 by msciasteczkowypotwor


0


Rating

1558 words
2 completed
00:00
-Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
-Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
-We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany - w tyli świat!... - zakreśliła kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu.
    Ksiądz spojrzał bazwiednie w dal i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało oślepiające słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby...
-Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?... może... Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi, wypełzłymi oczami po polach ojesieniałych, pustych i po dachach wsi zanurzonej w sadach.
-I... nie wypędzali... jakżeby... dobre ludzie - krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z cudzego waza to złaź choć i w pół morza.
    Trza było... roboty już la mnie nie miały.. na zimę idzie, to jakże - darmo mi to dadzą warzę abo i ten kąt do spania?...
    A że rychtyk i ciołka odsadzili od maci... a i gąski, bo to już zimne nocki, trza zagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce... jakże, bydlątek szkoda, Boże stworzenie se człowiek kiej jaka gospodyni paraduje...  
    A na zimę we świat, po proszonym.
Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do zwiesny z Panajezusową łaską krewniaki przeciech...
    A już ta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.
-Nie opuści, nie - zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.
-Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!
    Przypadła mu do kolan roztrzęsioną głową, a łzy jak groch posypały się po jej twarzy szarej i zradlonej jak te jesienne podorówki.
-Idźcie z Bogiem, idźcie - szeptał zakłopotany podnosząc z ziemi.
    Zebrała drżącymi rękami torby i kijaszek z jeżem na końcu, przeżegnała się i poszła szeroką, wyboistą drogą ku lasom; raz wraz tylko odwracała się ku wsi, ku polom, na których kopano kartofle, i na te dymy pastusich ognisk, so się snuły nisko nad ścierniskami - poglądała żałośnie, i zniknęła za przydrożnymi krzami.
    A ksiądz usiadł z powrotem na kółkach od pługa, zażył tabaki i rozłożył brewiarz, ale oczy ześlizgiwały mu się z czerwonych liter i leciały po ogromnych, w jesiennej zadume pogrążonych ziemiach, to po bladym niebie błądziły lub zatrzymywały się na parobku, pochylonym nad pługiem.
-Walek... bruzda krzywa... te... - zawołał unocząc się nico i chodził już oczami krok za krokiem za parą tłustych siwków, ciągnących pług ze skrzypem.
    Zaczął znowu bezwiednie przebierać czerwone litery brewiarza i poruszać ustami, ale co chwila gonił oczami siwki, to stadko wron, które ostrożnie, z wyciągniętymi dziobami podskakiwały w bruździe i raz wraz, za każdym świstem bata, za każdym nawrotem pługa, podrywały się ciężko, padały zaraz na zaorane zagony i ostrzyły dzioby o twarde, zaschłe skiby.
-Walek! a śmignij no prawą po portkach, co zostaje!
    Uśmiechnął sięb bo jakoż po bacie prawa już równo ciągnęła, a gdy konie doszły do drogi, uniósł się żywo, poklepał je przyjaźnie po karkach, wyciągały do niego nozdrza i przyjacielsko obwąchiwały twarz.
-Heeet-aa! - wołał śpiewnie Walek, wyciągnął błyszczący jakby ze srebra pług, uniósł go lekko, pociągnął konie lejcami, że zatoczyły krótki łuk, wraził krój błyszczący w rżysko, śmignął batem, konie pociągły z miejsca, zgrzytnęły orczyki - i orał dalej wielki łan ziemi, co pod prostym kątem spadał do drogi po pochyłości i niby długi wątek zgrzebnych skib rozciągał się ku wsi, leżącej nisko i jakby zatopionej w czerwonawych i żółtawych sadach.
    Cicho było, ciepło i nieco sennie.
    Słońce, chociaż to był już koniec września, przygrzewało jeszcze niezgorzej - wisiało w połowie drogi między południem a zachodem, and lasami, że już krze i kamionki, i grusze po polach, a nawet zeschłe twarde skiby kładły za się cienie mocne i chłodne.
    Cisza była na polach opustoszałych i upajająca słodkość w powietrzu, przymglonym kurzawą słoneczną; na wysokim, bladym błękicie leżały gdzieniegdzie bezładnie porozrzucane ogromne białe chmury niby zwały śniegów, nawiane przez wichry i postrzępione.
    A pod nimi, jak okiem ogarnąć, leżały szare pola niby olbrzymia misa o modrych wrębach lasów - misa, przez którą, jak srebrne przędziwo rozbłysłe w słońcu, migotała się w skrętach rzeka spod olch i łozin nadbrzeżnych. Wzbierała w pośrodku wsi w ogromny podłużny staw i uciekła na północ wyrwą wśród pagórków; na dnie kotliny, dokoła stawu, leżała wieś i grała w słońcu jesiennymi barwami sadów - niby czerwono-żółta liszka, zwinięta na szarym liściu łopianu, od której do lasów wyciągało się długie, splątane nieco przędziwo zagonów, płacht pól szarych, sznury miedz pełnych kamionek i tarnin - tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej szarości rozlewały się strugi złota - łubiny żółciły się kwiatem pachnącym, to bielały omdlałe, wyschłe łożyska strumieni albo leżały piaszczyste senne drogi i nad nimi rzędy potężnych topoli z wolna wspinały się na wzgórza i pochylały ku lasom.
    Ksiądz ocknął się z zapatrzenia, bo długi, żałosny ryk rozległ się gdzieś niedaleko, wrony poderwały się z krzykiem i sko0śnym rzutem leciały na kopaniska - a czarny migocący cień biegł za nimi dołem po rżyskach i podorówkach.
    Przysłonił ręką oczy i patrzył pod słońce - drogą od lasów szła jakaś dziewczyna i ciągnęła za sobą na postronku dużą, czerwoną krowę; gdy przechodziła obok, pochwaliła Boga i chciała skręcić, aby księdza pocałować w rękę, ale krowa szarpnęła w bok i znowu ryczeć zaczęła.
-Na sprzedanie prowadzisz, co?
-Ni... ino do młynarzowego bysia... a stójże, zapowietrzona... Wściekłaś się czy co! - wołała zadyszana, usiłując powstrzymać, ale krowa pociągnęła, że już obie gnały w dyrdy, kurz je zakrył obłokiem.
    A potem wlókł się ciężko po piaszczystej drodze Żyd szmaciarz, pchał przed sobą taczki dobrze naładowane, bo raz wraz przysiadał i ciężko dyszał.
-Co tam słychać, Moszku?
-Co słychać?... Komu dobrze, to i dobrze słychać... Kartofle chwała Bogu obrodziły, żyto sypie, kapusta będzie. Kto ma kartofle, kto ma żyto, kto ma kapustę - temu dobrze słychać! - Pocałował księdza w rękaw, założył na kark pas od taczek i pchał dalej, lżej już, bo zaczynał się spadek łagodny.
    A potem szedł środkiem drogi w kurzawie, bo zamiatał nogami ślepy dziad prowadzony przez tłustego kundla na sznurku.
    A potem leciał od lasu chłopak z butelką, ale ten ujrzawszy księdza przy drodze okrążył go z dala i biegł na przełaj pól do karczmy.
    To znowu chłop z sąsiedniej wsi wiózł zboże do młyna albo Żydówka pędziła stado kupionych gęsi.
    A każdy pochwalił Boga, zamienił słów parę i szedł w swoją drogę, odprowadzany życzliwym słowem i spojrzeniem księdza, któren, że już słońce było coraz niżej, powstał i krzyknął do Wlaka:
-Doórz do brzózek i do domu... na nic się koni zmachają.
    I poszedł wolno miedzami, odmawiał półgłosem modlitwy i jasnym, pełnym kochania spojrzeniem ogarniał pola...
    ...Rzędy kobiet czerwieniły się na kopaniskach... rozlegał się grochot zsypywanych do wozów kartofli... miejscami orano jeszcze pod siew... stada krów srokatych pasły się na ugorach... długie, popielate zagony rdzawiły się młodą szczotką zbóż wschodzących... to gęsi niby płaty śniegów bieliły się na wytartych, zrudziałych łąkach... krowa gdzieś zaryczała... ogniska się paliły i długie, niebieskie warkocze dymów ciągnęły się nad zagonami... Wóz zaturkotał albo pług zgrzytnął o kamienie... to cisza znowu obejmowała ziemię na chwilę, że słychać było głuchy bełkot rzeki i turkot młyna, schowanego za wsią, w zbitym gąszczu drzew pożółkłych... to znowu śpiewka się zerwała lub krzyk nie wiadomo skąd powstały leciał nisko, tłukł się po bruzdach i dołach i tonął bez echa w jesiennej szarości, na ścierniskach oprzędzonych srebrnymi pajęczynami, w pustych sennych drogach, and którymi pochylały się jarzębiny o krwawych, ciężkich głowach... to włóczono role i tuman szarego, przesłonecznionego kurzu podnosił się za bronami, wydłużał i pełzał na wzgórze i opadał, a spod niego niby z obłoku wychylał się bosy chłop, z gołą głową, przewiązany płachtą - szedł wolno, nabierał ziarna z płachty i siał ruchem monotonnym, nabożnym i błogosławiącym ziemi, dochodził do końca zagonów, nabierał z worka zboża, nawracał i z wolna podchodził pod wzgórze, że najpierw głowa rozczochrana, potem ramiona, a w końcu już był cały widny na tle słońca z tym samym błogosławiącym ruchem siejby; z tym samym świętym rzutem rozrzucał zboże, co jak złoty pył kolistym wirem padał na ziemię.
    Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem, przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę, hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.
    Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:
-Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok gruszek mieć nie będziecie.
-My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo - ozwał się śmielszy.
    Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.
-Szczęść Boże w robocie!
-Boże zapłać, dziękujemy! - odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.
    Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? - mówił, wyciągając otwartą tabakierę do mężczyzn - brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.
-Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
-Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
-Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
-Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
-A Borynowe.
-Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
-Ojciec pojechali z moim ano do boru.
-A to wy, Anna, jakże się macie? - zwrócił się do młodej przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
-Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
-Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje.

saving score / loading statistics ...